
Komercja, tudzież komercha jak wolą krzyczeć ci zdegustowani, pogoń za kasą, artystyczne dno, et cetera, et cetera… Powiem szczerze, bardzo nie lubię pretensjonalności – zarówno wśród artystów, jak ich krytyków. A w końcu każdy z nas uważa się za specjalistę, dlatego nietrudno wpaść w podobny tok rozumowania. Taka już nasza ludzka natura. Do tego jeszcze podobno każdy ma mieć prawo do własnej opinii… ale do rzeczy.
Dość często słyszymy o komercjalizacji właściwie wszystkiego; muzyka oczywiście wyjątkiem w tej dziedzinie nie jest. Wobec tego równie często słyszymy określenie, że dana muzyka, dany artysta, czy album jest komercyjny. Problem w tym, że słowo to, które i tak jest dość abstrakcyjne, rzucane na lewo i prawo zatraca na swoim znaczeniu. Piszę to wszystko, bo często nadużywamy tego określenia z powodu właśnie tej nieznośnej pretensjonalności, czy niewiedzy. Najczęściej bowiem, kiedy ktoś mówi, że jakaś muzyka jest komercyjna ma na myśli, że:
1. Muzyka po prostu mu się nie podoba.
Kiedy ktoś z bliżej nieznanych przyczyn nie potrafi przyznać, że pewne klimaty zwyczajnie mu nie pasują, a wpisują się w szeroko pojęty mainstream – wystarczy z triumfem krzyknąć: bo to komercha jest! Tym samym damy do zrozumienia koledze/koleżance, jacy to my jesteśmy oświeceni podziemną kulturą muzyczną. Samo nastawienie, że coś co jest komercyjne od razu się nie podoba, jest zwyczajnie niedorzeczne. Ostatecznie nie istnieje gatunek muzyczny, pt. „komercja”, mimo że z jakiegoś dziwnego powodu narodziło się określenie „indie”, które też większego sensu nie ma.
Ciekawą sytuacją jest obranie nowego kierunku przez danego artystę – kiedy nagle zaczyna tworzyć muzykę z zupełnie nowymi elementami, czy też w innym gatunku. Wówczas często usłyszymy zarzut komercji, kiedy nowy nurt nie podoba się bardziej zatwardziałym fanom. Sęk w tym, że w sytuacji przeciwnej – kiedy artysta uparcie tworzy kopie swoich poprzednich dokonań, można wyciągnąć ten sam wniosek – że jest komercyjny, bo boi się zaryzykować. Ewolucja muzyków i zespołów jest czymś niezwykle ciekawym i przy tym kontrowersyjnym. W środowisku metalowym, najczęściej im dalej w las, tym muzyka bardziej stonowana, mniej agresywna, mniej surowa. Wówczas też często pada słowo „komercja”. A ja wolę taką odsłonę, bo dla mnie zwykle jest po prostu bardziej dojrzała.
2. Artysta tworzy pod publikę.
Granica między wiernością własnym przekonaniom a podporządkowaniu się głosowi tłumu jest bardzo cienka. Czy możemy winić artystów, że nie są głusi na komentarze fanów? Że pracując nad nowym albumem zastanawiają się, cóż takiego może porwać tłumy przychodzące na koncerty? Dużo zależy od samego rodzaju muzyki. Na przykład, Jon Shaffer – lider power metalowej grupy Iced Earth – bez ogródek przyznaje, że gdyby na koncertach nie było tłumów, to by przestał robić, to co robi. Czy to oznaka, że Iced Earth jest komercyjne? Nie! Power metal to muzyka, która żywi się koncertową energią tłumu, która ma przemawiać do tego tłumu. Słowa lidera tego zespołu po prostu to odzwierciedlają – i nie są wierne komercyjnym wartościom, lecz po prostu duchowi tego rodzaju muzyki. Głos publiki, głos fanów, to jest coś, czego artysta – chociażby z czystej wdzięczności – nie może ot tak zignorować.
3. Artysta stał się popularny.
Sam fakt, że ktoś odniósł komercyjny sukces oraz stał się powszechnie znany, nie musi wcale z miejsca oznaczać, że sama muzyka stała się komercyjna. Owszem, to co znane siłą rzeczy staje się przedmiotem handlu, trybikiem w potężnej machinie przemysłu muzycznego, co przyprawiać może o niesmak i ogólne mdłości. Lecz sam fakt, że ktoś stał się gwiazdą nie przekreśla wcale jego artystycznych dokonań. Czy więc tylko dlatego, że nasz ukochany artysta z podziemia nagle stał się przedmiotem rozmów znajomych z pracy lub naczelnym tematem różowych portali internetowych, ma odebrać nam przyjemność rozkoszowania się jego muzyką?
4. Zespół nagrał (o zgrozo!) teledysk.
Dawno temu, w luźnej rozmowie ktoś wytoczył taki właśnie dowód komercjalizacji pewnego zespołu. Teraz to już raczej nie na czasie, ale warto wspomnieć, że nie ma nic złego w promowaniu swojej twórczości. Idąc przeciwnym tokiem rozumowania, za komercję powinniśmy uznać profil zespołu na Facebooku, udzielanie wywiadów, podpisywanie umów z wytwórnią… a właściwie to jeśli ktoś jest prawdziwym artystą-muzykiem, to twórczość jego nie powinna w ogóle wyjść na światło dzienne.
Słowem podsumowania, nie lubię kiedy ktoś używa tak abstrakcyjnego słowa jak komercja, kiedy nie ma najmniejszego pojęcia, co kieruje artystami, ile pracy włożone było w album, czy mówiąc ogólnie: co się dzieje za kulisami. Łatwo zarzucać komercję, trudniej przytoczyć bardziej konkretne argumenty: że aranżacja utworów w kółko taka sama; że słowa na jedno kopyto; że singiel odstaje od reszty albumu; że ktoś nieudolnie kopiuje innego muzyka. Ostatecznie nieważna jest komercyjna otoczka wokół artysty. Muzyka powinna obronić się sama – reszta jest tylko wabikiem, na który nie powinniśmy zwracać większej uwagi. Kiedy słucham jakiegoś albumu nie obchodzi mnie jak bardzo jest popularny, czy go puszczają w radiu, ani nawet czy wokalista płacząc w mikrofon myślał rzeczywiście o swoim bólu, czy o kwocie na swoim kontrakcie – obchodzi mnie końcowy efekt i moje osobiste odczucia. Myślę, że z takim podejściem o wiele łatwiej docenić jest muzykę, a także o niej rozmawiać.