
Baths, czyli Will Wiesenfeld jest człowiekiem, który ma sporo dystansu do siebie. Wystarczy zajrzeć na jego fan page na Facebooku, żeby zorientować się jak sporo. Obsidian tylko to potwierdza. Jest również dowodem na to, że Baths znalazł swój styl. Doskonały, należy dodać.
Jego pierwsze wydawnictwo, płyta Cerulean z 2010 roku, dostała bardzo dobre recenzje i otworzyła Willowi drogę do kariery, choć prawdopodobnie wszystkim, którzy przesłuchali tę płytę najmocniej zapisał się w pamięci kawałek Aminals (kto nie próbował w przypływie entuzjazmu do niego warczeć?). Cerulean była płytą dobrą, ale niejasną – Baths wciąż oscylował między pociętą rytmiką, a spokojnymi klimatami, które przywodziły na myśl dokonania Bibio lub Toro Y Moi. Przy Obsidian już wiadomo, który kierunek wybrał. Żaden z powyższych.
Najnowsza płyta wydana – podobnie jak i Cerulean – nakładem wydawnictwa Anticon…zachwyca. Po prostu, najzwyczajniej na świecie zachwyca. Od pierwszego przesłuchania, od pierwszego utworu. Płytę otwiera utwór Worsening, który idealnie oddaje kształt Obsidian. Najpierw jęki rodem z piekła, później lekko zachrypnięty wokal, a po kilkunastu sekundach uderzenie rytmicznego, chwytliwego instrumentarium i smyczki. Na Obsidian można znaleźć wszystko – są przekleństwa, bluźnierstwa o nieistniejącym Bogu, urocze ballady, nieudane teksty o miłości, rytmiczne żarty i wpadające w ucho kawałki. Miasma Sky może przypominać utwory Gold Pandy, zwłaszcza tam, gdzie pojawiają motywy orientalne tak ukochane przez muzyka z Wysp. Dalej ballada oparta na instrumentach smyczkowych o tekście, który wywołuje pobłażliwy uśmiech: „I am sweet swine in Victorian doorways”. Naprawdę? Tekściarzem Will jest kiepskim i na pewno o tym wie. I na pewno się z tego śmieje. Kilka utworów dalej pojawia się tekściarski majstersztyk i mój absolutny faworyt – w utworze No Eyes Will śpiewa „It’s not a matter of if you mean it, but it’s only a matter of come and fuck me”. Kogo to nie złapie za serce? I kto teraz ma problemy z uwierzeniem, że Baths to człowiek z ogromnym dystansem do swojej twórczości? Utwory takie jak dalszy No Past Lives i otwierające go wesolutkie klawisze (tak, „wesolutkie” to jest właśnie to słowo!) tylko to potwierdzają.
Obsidian to płyta do bólu spójna, od początku do końca dopracowana. Warto było czekać trzy lata, żeby znów usłyszeć twórczość Willa Wiesenfelda, chociażby po to, żeby dowiedzieć się, że ani nie będzie grał jak kolejne Toro Y Moi, ani jak Bibio tylko jak… Baths.