
Haken – jeden z najbardziej niedocenianych zespołów współczesnego brytyjskiego progresywnego rocka powraca z trzecim albumem „The Mountain”. W jednym ze swoich wywiadów klawiszowiec grupy Richard Henshall stwierdził, że nowe wydawnictwo grupy jest właśnie tym, dzięki któremu Haken zapisze się na stałe na kartach historii art rocka. Ale czy ta odważna teza znajduje odzwierciedlenie w rzeczywistości?
Dwa poprzednie krążki „Aquarius” i „Visions” były albumami koncepcyjnymi – dwoma monumentalnymi, wieloczęściowymi utworami, które opowiadały jedną konkretną historię. Można było się więc spodziewać, że chłopaki z Haken znów uraczą nas kolejną muzyczną opowieścią. Jednak w przypadku „The Mountain” grupa odeszła od koncepcyjnej tradycji i postanowiła skupić się na napisaniu tematycznie nie łączących się utworów, a położyć nacisk na osobne kompozycje i osobiste teksty. Częste, nieoczekiwane zmiany tempa, miks przeróżnych stylów muzycznych takich jak metal, hard rock, jazz/fusion, charakterystyczny wokal i wirtuozerskie gitarowe partie to wizytówka zespołu. Dzięki połączeniu wszystkich wymienionych wyżej czynników słuchacz odnajdzie coś dla siebie w każdym kawałku.
Wspinaczkę na tytułową górę rozpoczynamy utworem „The Path”, który rysuje przed nami łagodną ścieżkę prowadzącą do „Atlas Stone”. Tutaj czekają na nas krajobrazy malowane rozbudowaną paletą dźwięków. Widać wyraźnie zmiany w tempie prowadzonego pędzla, którego pociągnięcia łączą w sobie wiele muzycznych stylów. Następny odcinek drogi pod tytułem „Cockroach King” rozpoczyna się dosyć stromo, ale wkrótce bez problemu łapiemy odpowiednie tempo i maszerujemy krętymi ścieżkami. Podczas jazzowego interludium pozwalamy sobie na chwilę odpoczynku, po którym kontynuujemy marsz. Natrafiamy na „In Memoriam”, podczas którego zrywa się mocniejszy wiatr, ale nie poddajemy się i dzielnie brniemy dalej. Kamienisty szlak zmienia się w leśną ścieżkę prowadzącą przez „Because It’s There”. Nogi prowadzą nas same poprzesz wspaniałe harmonie wokalne. Otaczająca nas zieleń przerzedza się i w oddali dostrzegamy ciemne chmury. Raz po raz słychać grzmoty „Falling Back To Earth”. Przyspieszamy kroku w obawie przed burzą, po chwili jednak zauważamy, że podczas „As The Dark Embraces” niepokojące obłoki zaczynają płynąć w odwrotną stronę i niebo nad nami po chwili się przejaśnia, a my w duszy czujemy ukojenie. Przed nami przedostatnia część podróży, czyli „Pareidolia”. Przed oczami widzimy już szczyt i pokonujemy bardziej strome fragmenty podejścia, przytrzymując się solidnie wbitych w skały łańcuchów. Przez chwilę zdaje się nam, że słyszymy anielskie chóry. Wreszcie docieramy do szczytu i grand finale naszej muzycznej wędrówki, czyli „Somebody”. Teraz możemy się przyglądnąć z góry drodze, którą dane nam było przejść.
Jak można zauważyć, nasza wspinaczka nie była w żadnym wypadku monotonna, a wręcz obfitowała w przeróżne wydarzenia. Były zarówno momenty grozy jak i duchowego katharsis. Krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie i nie było nam ani przez chwilę dane się nudzić. Wydaje się, że pojedyncze zdobycie Góry skonstruowanej przez Haken to za mało, by dostrzec pochowane w niej wnętrzu wszystkie niuanse. Niektórzy potraktują to jako kolejną wyprawę, a inni z pewnością powrócą nie raz w to miejsce na muzycznej mapie. Nie wiem jak wy, ale ja mam zamiar być tu jak najczęstszym gościem.