Za sobą ma ukończoną szkołę muzyczną czy granie koncertów w całej Europie, a aktualnie współpracuje z jednymi z największych raperów w naszym kraju. O otwartości na muzykę, znajomości z Gibbsem czy kontuzji, która znacznie wpłynęła na jego karierę, opowiedział nam Druid. Zapraszamy do lektury.
Jak zaczęła się Twoja przygoda z robieniem beatów?
Zaczęła się ona bardzo dawno, bo ja właściwie zajmuję się muzyką od dziecka. Miałem to szczęście, że rodzina rozpoznała moje predyspozycje do robienia muzyki. Zapisali mnie więc do szkoły muzycznej, ale szczerze mówiąc, to w tamtym momencie średnio mnie to interesowało. Zacząłem więc robić bity w programie eJay, w którym po prostu układało się klocki. Potem było FL Studio i tak cały czas tę moją przygodę z muzyką kontynuowałem. Potem nawet poszedłem na studia na wydział Jazzu w Akademii Muzycznej w Katowicach. Jak sobie na to patrzę z perspektywy czasu to zahaczało to o szaleństwo, bo było to spędzanie 8 godzin dziennie w zamkniętej salce i ćwiczenie gry na instrumencie. Cieszę się, że miałem do tego pasję i mogłem czerpać z tego przyjemność. To był po prostu taki inny świat.
A jaki był Twój główny instrument?
Była to przede wszystkim trąbka, na której nawet skończyłem wspomniane studia. Próbowałem też gry na fortepianie, ale nie była to moja bajka. Gdy zaczynałem koncertować to pojawił się nawet akordeon, ale przyznam, że nigdy nie nauczyłem się na nim grać w 100%. Nigdy nie uważałem się za jednego z najlepszych muzyków, choć miałem na pewno styczność z takimi na moich studiach, którzy świetnie grali jazz czy improwizowali. Był tam na pewno aktualny geniusz perkusji Bartek Szablowski, czy znakomity kontrabasista Kuba Dworak, który mieszka aktualnie w Nowym Jorku. Bardzo doceniam to, że miałem okazję dużo z nimi pograć i wiele się od nich nauczyć.
Jak finalnie oceniasz to całe doświadczenie szkoły muzycznej nawet w perspektywie tego, co aktualnie teraz robisz?
Na pewno początkowy okres szkoły muzycznej był dosyć ciężki. Nie wiem co jest nie tak z polską edukacją muzyczną, ale ja od samego początku strasznie się buntowałem. W skrócie można opisać to tak, że jest jakaś z góry narzucona podstawa programowa, która jest na tyle sztywna i nie uwzględniająca indywidualnego rozwoju artystycznego, że właściwie jest często krzywdząca dla wrażliwości artystycznej ucznia. Mało jest osób, które są w stanie wytrwać tę drogę, jeśli chodzi o muzykę klasyczną. Ja akurat zawsze chciałem improwizować i szukać tej wolności w muzyce. Miałem przez to problemy w szkole do tego stopnia, że chcieli mnie nawet wyrzucić. Na szczęście kiedy wracałem z konkursów z wyróżnieniami czy dyplomami to się mną chwalili. Następnie poszedłem na studia muzyczne i był to okres absolutnej wolności. Nie dość, że trafiłem do bardzo kreatywnej i zdolnej grupy, to jeszcze miałem super wykładowców. Uczył mnie m.in. Piotr Wojtasik, który jest moim jednym z kilku mentorów w tym całym muzycznym świecie. Od niego dowiedziałem się o muzyce najwięcej.
Udało Ci przełożyć te znajomości na współpracę na profesjonalnym rynku?
Udało mi się zrobić z chłopakami kilka sesyjnych rzeczy. Miałem też własny kwartet, chociaż nie wiem czy można go nazwać profesjonalnym. Graliśmy na pewno festiwale i koncerty w całej Europie. W pewnym momencie jednak doznałem kontuzji i musiałem przestać grać na trąbce.
Jak do tego doszło?
Wiesz co, swojego czasu ja po prostu bardzo dużo ćwiczyłem i koncertowałem. Każdego dnia chciałem być lepszy. Dodatkowo trąbka jest bardzo wymagającym fizycznie instrumentem. Wszystko to złożyło się na to, że na jednym koncercie uszkodziłem sobie mięsień w wardze. Straciłem w niej nawet czucie na pewien czas, miałem problem z ułożeniem ust, a nawet przez chwilę problem z mimiką twarzy. Na szczęście nie miałem problemu z mówieniem, bo było to wyłącznie uszkodzenie mięśnia lewej części górnej wargi. Na początku oczywiście był ból, ale potem zacząłem chodzić do rehabilitanta twarzy, więc ta warga w miarę wróciła do normalnej sprawności. Do grania na trąbce natomiast już nie wróciłem.
Blokada psychiczna, czy było to zbyt trudne od strony fizycznej?
Chyba jedno i drugie, bo widziałem, że technicznie nie jestem w stanie wrócić do takiej sprawności jak przed kontuzją. Na taką sprawność pracowałem wiele lat, a nagle byłem zmuszony przełożyć sobie aparat gry na drugą stronę. Porównywalna rzecz do tego, jakbyś nagle musiał zmienić wiodącą rękę np. z prawej na lewą.
Nie uwierzę natomiast, że nawet nie próbowałeś.
Oczywiście, że próbowałem. Wymagało to natomiast dużej ilości ćwiczeń i siedzenia po parę godzin dziennie przez 5 czy 6 lat i grania długich dźwięków. Ja natomiast chciałem robić muzę już, więc ponownie skłoniłem się ku produkcji muzycznej. Mam jednak takie marzenie, żeby zacząć znowu grać na trąbce.
Fajnie, że masz takie zdrowe podejście do tego. Że nie chcesz teraz nagle być znowu najlepszy, tylko wszystko malutkimi kroczkami.
To nawet nie chodziło o to, że ja wtedy chciałem być najlepszy, ale po prostu każdego dnia chciałem być lepszy od siebie z wczoraj. Granie na instrumencie to taki proces, w którym każdego dnia uczysz się czegoś małego i z czasem Twój progres staje się większy. Natomiast jest to duże źródło satysfakcji, gdy jesteś skupiony na tym rzemiośle i odkrywaniu muzyki samemu. Nigdy nie miałem czegoś takiego, że muszę być najlepszy. Wolę współpracować z ludźmi i działać kooperacyjnie.
A gdy uczyłeś się grać drugą stroną na trąbce, to w grę wchodziła też frustracja, że musisz spędzać czas nad rzeczami, które wcześniej już miałeś świetnie opanowane?
Totalnie. To był największy sprawdzian mojej psychiki. Przez wiele lat pracujesz na jakiś poziom i wiele trudnych rzeczy nie sprawia Ci żadnego problemu, a potem nagle jednego wieczoru nadwyrężasz mięsień wargi, wracasz do domu i nie jesteś w stanie wydobyć żadnego dźwięku z instrumentu. To była naprawdę duża frustracja.
Ale tak jak mówisz, poszedłeś wtedy w produkcję muzyki. Opowiesz dokładniej jak to wyglądało?
Tak, wtedy właśnie pojawiła się ona ponownie, ponieważ pierwsze produkcje robiłem w wieku 13 czy 14 lat. Pamiętam, że jedną z pierwszych rzeczy zrobiłem na marsz wyzwolenia konopi, choć nie miałem wtedy pojęcia czym są konopie. Robiłem jakieś pierwsze bity, interesowałem się głównie g-funkiem itd. Gdy zacząłem grać na trąbce to komputer zszedł trochę na drugi plan. Natomiast gdy doznałem kontuzji wargi to zacząłem myśleć w jaki sposób mógłbym dalej działać w muzyce. Nie chciałem z nią kończyć, bo towarzyszy mi od dziecka i nie jestem w stanie od tak przerwać tej więzi. Nie wyobrażałem sobie też pójść gdzieś do normalnej etatowej pracy i nagle zapomnieć o muzyce. Nie da się tak. I właśnie wtedy pomyślałem o ponownej produkcji bitów. Początkowo były to wiadomo produkcje do szuflady. Miałem nawet profil na soundcloudzie, a dużo bitów było bardzo eksperymentalnych, a momentami nawet elektronicznych. Po jednej z tych publikacji odezwał się do mnie Gibbs.
Ok, czyli chyba już rozumiem skąd potem wziął się hip-hop.
Po części właśnie przez Gibbsa, ale tak naprawdę rap towarzyszył mi od dziecka. Moja mama słuchała Molesty czy Hemp Gru. Myślę, że mało jest takich mam. Od strony ojca leciały takie zespoły jak Lady Pank, Perfect, The Rolling Stones czy AC/DC, a od strony mamy głównie hip-hopowe numery. Mój brat też słuchał bardzo dużo hip-hopu, więc ja od naprawdę wielu lat obcowałem z tą muzyką, a czasami nawet kulturą.
Ale jednak jak zacząłeś robić bity, to nie był to hop-hop, a eksperymentalna muzyka elektroniczna.
Tak, bo ja w ogóle muzycznie, czy to jeśli chodzi o słuchanie czy tworzenie, to nie ograniczam się za bardzo. Podobnie było na studiach, gdzie poznawałem ludzi z całego świata, którzy grali naprawdę przeróżną muzyką. Niekoniecznie był to taki konserwatywny jazz, który kojarzy się z kolacją przy dźwiękach fortepianu i dobrym winie. To była muzyka instrumentalna grana na przeróżnych, często nietypowych instrumentach. Otworzyło mi to trochę oczy na to, że muzyka nie kończy się na tym, co sam tworzysz.
I że jest tyle rzeczy, które nawet nie wiesz, że istnieją.
Dokładnie, a dla własnego samorozwoju ważne jest takie wyjście ze swojej strefy komfortu. Nawet jeśli chodzi o słuchanie muzyki. Warto czasami posłuchać rzeczy, których normalnie byś nie posłuchał, żeby otworzyć sobie jakąś szufladkę w mózgu. Muzyka to jest obszar na tyle jeszcze nie wyeksploatowany, że zamykanie się na jakiś gatunek albo mówienie, że ja robię dobre rzeczy, a Ty złe, jest bezsensowne. To jest naprawdę rozległy temat, ale po prostu warto się nie ograniczać.
Niby tak, choć aktualnie ludzie bardzo lubią powtarzać, że to co oni robią jest super, a cała reszta to syf.
Chętnie spróbuję przedstawić swój punkt widzenia na ten temat, choć jest on lekko abstrakcyjny. Ogólnie jak ktoś mówi tylko o rzeczach, które on sam robi to tak naprawdę już tutaj popełnia błąd, bo muzyka tak na dobrą sprawę nie należy do twórcy. Takie jest moje zdanie. Sam dźwięk to są tak naprawdę tylko drgania, wibracje itp. Absolutny chaos pod względem przekuwania dźwięków w jakąś atmosferę emocjonalną. Twórca jest tylko takim przekaźnikiem, który dostał talent i może dzięki pewnym narzędziom czy technikom, których się nauczył coś pokazać, co nadal jako muzyka jest absolutnym chaosem. Jak w grę wchodzi ego to robienie muzyki staje się bardzo często maszynowe, tak jakbyś np. robił kanapki w McDonaldzie. Oczywiście ktoś może się z tym nie zgodzić, bo np. świetnie się czuję, gdy zachowuje się dokładnie w ten sposób. Ja nie mam z tym absolutnie żadnego problemu.
W hip-hopie właśnie bardzo często możemy się spotkać z takim zabiegiem. Bragga jest naturalnie wpisana w ten gatunek muzyki.
Tak, bo to jest jeden z elementów tej kultury. Odbiorcy oczekują tych zabiegów natomiast wydaje mi się, że należy jej używać z rozwagą, ponieważ może być to w pewnym momencie ślepa uliczka.
I z jakiegoś powodu właśnie ta muzyka zdominowała rynek.
Wydaje mi się, że to dlatego, że odbiorca chce się móc utożsamić z poczuciem siły i wyjątkowości, co jest bardzo naturalne. Środki przekazu takiej energii powinny być oczywiste, jasne i proste. Wszyscy chcemy czuć się wyjątkowi. Ja sam jadąc sobie samochodem czy pociągiem włączam sobie rap. Kiedyś np. słuchałem dużo Donguralesko i w ogóle mi to nie przeszkadzało. Taka muzyka też wprowadza Cię w jakiś stan emocjonalny, dzięki któremu możesz eksplorować siebie. U słuchacza może to nie zawsze odbywa się świadomie, ale myślę, że takie środki są na tyle uniwersalne, by stanowić dużą część w tej niemałej kulturze. Żyjemy w czasach, w których nie mamy chwili żeby zastanawiać się głębiej nad sensem zawiłych wersów. Jesteśmy bombardowani coraz to nowszymi rzeczami, choć tak naprawdę mam wrażenie, że muzyka popularna zaczyna zataczać koło do czasów pierwotnych. Wtedy przekaz był bardzo prosty, punktowy i dosadny. Wymień mi swoich znajomych, którzy w kółko słuchają skomplikowanych płyt i rozkminiają wers po wersie. Raczej nie ma za dużo takich ludzi. Dla mnie też taki sposób słuchania muzyki wymaga często wysiłku.
To też element szybkości naszych czasów. Prowadząc smalltalki z różnymi ludźmi chcesz mówić o czymś konkretnym, a nie rozwodzić się na temat jednego tekstu.
Jakbyśmy sobie porównali to z latami czterdziestymi czy piędziesiątymi, kiedy nie w każdym domu był telewizor, radio czy cokolwiek, co dostarczało innych bodźców niż spanie, jedzenie i potrzeby fizjologiczne, to ludzie bardzo chętnie celebrowali takie chwile. Jak ktoś miał magnetofon to włączał płytę, rozsiadał się w fotelu i zasłuchiwał sie przez 30 minut i analizował. Teraz masz Spotify na telefonie, a przez to dostęp do miliona piosenek, w tle gra Ci telewizor, a Ty się spieszysz do pracy. Tak często aktualnie wygląda słuchanie muzyki. Ludzie żyją teraz chyba intensywniej niż kiedyś przez co nie ma czasu i przestrzeni na słuchanie muzyki w spokoju. Wrócę jeszcze na chwilę do Piotra Wojtasika, który na studiach zapytał się mnie, jaki jest mój ulubiony utwór Milesa Davisa. Wymieniłem jeden, a on zapytał mnie z jakiej jest płyty. Z tym już miałem trochę większy problem, ale przypomniałem sobie. Ale on pytał dalej. Kto gra w tym utworze na bębnach, ile jest utworów na tej płycie, jaka jest okładka? Nie wiedziałem oczywiście, więc Piotr Wojtasik stwierdził, że tak naprawdę nie znam tej płyty Milesa Davisa. Chciał on zwrócić moją uwagę na to, że istnieje kompletnie inna kultura słuchania muzyki, ale też ogólnie odbierania sztuki.
Myśląc bardziej pozytywnie to dzięki temu słuchacze docierają do większej liczby twórców, a przez to więcej z nich może się przebić. Kiedyś w godzinę posłuchałbyś płyty jednego czy dwóch artystów, a teraz w godzinę możesz posłuchać 20 numerów 20 różnych wykonawców.
Jasne, że tak. Ja też nie chcę tutaj mówić, które czasy są lepsze, bo po prostu są inne i nie ma co z tym walczyć. Sam się nawet łapię na takim pobieżnym słuchaniu muzyki. Dziś w taki sposób przesłuchałem nową płytę Taco Hemingwaya.
I jak wrażenia po odsłuchu?
Z tego co do tej pory usłyszałem to zauważyłem, że jest to potężne słuchowisko w formie ala audycji radiowej i tak jak np. „Marmur” jest albumem koncepcyjnym. Słyszałem na niej też sample Grzegorza Turnaua czy Edyty Bartosiewicz, a ogólnie sądzę, że jest to bardzo dobra płyta. Wymaga ona jednak przesłuchania jej od początku do końca, ponieważ jest to swego rodzaju opowieść. Od strony muzycznej również mnie zachwyca. Zresztą, jak bierzesz sobie na płytę takich producentów jak Atutowy, Borucci, Zeppy Zep i Rumak, czyli 4 najlepszych producentów w kraju, to nie da się lepiej. Jest ona dosyć innowacyjna, a jej koncept fajnie balansuje na pograniczu czegoś, co się komercyjnie sprzedaje, ale nie jest do końca komercyjne. Dodatkowo od pierwszej sekundy albumu po prostu czujesz jakość, która zostanie na lata. Dla mnie jest to chyba taki wyznacznik najlepszych artystów, że wszystko jest od początku do końca przemyślane i zaplanowane, a nie jest to wrzucanie do jednego worka wszystkich numerów, które akurat wyszły dobrze. Widać też, że on się nie musiał spieszyć z tą płytą, na co tak naprawdę mało artystów może sobie pozwolić. Też taką bolączką wielu polskich rapowych albumów są właśnie szybkie deadliny, które zmuszają artystów do pracy w niekomfortowych warunkach. Natomiast taka ostatnia rzecz, która mnie ujęła to były dwie ostatnie płyty Hałastry, które są naprawdę bardzo dobre.
Skoro już na dobre wjechaliśmy w rap, to jak dokładnie wyglądała Twoja historia poznania się z Gibbsem?
To jest w ogóle śmieszna historia, bo my poznaliśmy się w gimnazjum, a później chodziliśmy razem do szkoły muzycznej w Częstochowie. Pokazałem w ogóle wtedy Gibbsowi FL Studio, bo ja wtedy już sam sobie kleiłem w nim jakieś bity. Później każdy poszedł w swoją stronę, Gibbs podjął współpracę z Ganja Mafią i odbił totalnie w stronę hip-hopu. Po moich studiach i kontuzji wargi, czyli dobrych paru latach, odezwał się do mnie Gibbs, żeby się spotkać u niego w studio. Tam spotkałem wspólnika Gibbsa – Wojtka oraz poznałem się z Oliverem Olsonem. Oni w trójkę prowadzą Dopehouse, a że ono im się sprawnie rozrastało to zaproponowali mi bycie u nich realizatorem.
Przyjąłeś tę propozycję?
Tak, ale aktualnie już u nich nie realizuje. Przyszedł po prostu taki moment, że zacząłem bardziej skupiać sie na życiu osobistym, a twórczo na współpracy z samym sobą. Od zawsze miałem bardzo indywidualne podejście do muzyki, a w tym momencie nasiliło się to u mnie bardziej niż zawsze. Teraz dodatkowo doszedł też spokój. Te 3 lata były dla mnie bardzo intensywne muzycznie i wiele się w tym czasie nauczyłem. Ostatnio jednak skupiam się na własnej muzyce i rozwijaniu swojego warsztatu.
Rozumiem, że nie zacząłeś rapować?
Nie, bo ja się kompletnie do tego nie nadaję. Chociaż muszę przyznać, że jak zacząłem realizować to okazało się, że moja rola jako realizatora w polskim hip-hopie to także czasami pomoc raperowi i pokazanie mu np. jak może coś zarapować, sugestie z czego można zrezygnować, co zmienić albo gdzie postawić główny akcent. Jako realizator muszę wiedzieć o czym jest dany tekst, jaki ma ton i jak zbudować ten numer, żeby on się rozwijaj i trzymał napięcie. Ja też bardzo indywidualnie pracuję z artystami w studiu i za każdym razem zwracam uwagę na coś innego.
A zdarzają się jakieś spięcia w studiu na linii raper-producent?
Szczerze mówiąc to nie, bo też udało mi się spotkać takich ludzi na mojej drodze, z którymi wzajemnie szanowaliśmy swoją pracę. Jak jestem z artystą w studio to przede wszystkim on powinien być usatysfakcjonowany z tego, co robi, a ja jedynie diagnozuje całość i staram się sprawić, żeby dany utwór brzmiał jak najlepiej.
Żeby brzmiał jak najlepiej, ale jednak próbując zostawić jak najwięcej swojego wkładu twórczego?
Wiadomo, czasami jest z tym ciężko, ale mam też dużo współprac, które były mega otwarte. Taka jedna z najlepszych to na pewno współpraca z Opałem. Robiliśmy razem numer „Rosa” i mimo, że nie odbił się on jakimś komercyjnym sukcesem, to wtedy zrozumiałem, że pracując zdarzają mi się współprace muzyczne i spotkania artystyczne. Z Opałem było zdecydowanie spotkanie artystyczne. Wyglądało tak, że weszliśmy do studia, przez pierwsze 15 minut dyskutowaliśmy o muzie i tekście, a później Opał powiedział „Dobra, rób co chcesz”. On zaczął pisać tekst, ja zacząłem robić muzę, a potem już samo poszło. To było coś, czego dawno nie doświadczyłem, czyli kolektywne robienie muzyki i wymiana energii. No, może poza muzyką jazzową. W ogóle według mnie Opal jest dotknięty ręką Boga, bo facet ma takie pióro i lekkość w pisaniu, że my numer ze wszystkim zrobiliśmy w półtorej godziny. Potem już tylko dłubaliśmy w jakiś detalach. Jak się ma do czynienia z tak kreatywną osobą jak Łukasz, to taki proces twórczy przebiega bardzo gładko, bo obaj szanujecie swoją strefę kreatywną i tworzycie coś, co was obu satysfakcjonuje. Czasami jednak zdarzy się taka sytuacja, że pracując z kimś muszę zrobić dokładnie taki bit jaki chce raper, bo to jego wizja ma pierwszeństwo nad moimi potrzebami artystycznymi, z których czasem muszę zrezygnować. Natomiast i tak zawsze staram się przemycić do takiego bitu choćby cząstkę siebie. Ogólnie ja też nie robię beatów schematycznie, tylko za każdym razem siadam i zaczynam od innego elementu. Nie skupiam się na tym, po prostu samo tak wychodzi. Może też przez to mało rzeczy jak do tej pory wypuściłem, ale staram się, żeby każda produkcja była na swój sposób wyjątkowa. Taką mam relację z muzyką i to niezależnie od tego, czy gram na trąbce czy produkuję muzykę. Staram się nie odtwarzać samego siebie, bo to dla mnie jedna z najgorszych rzeczy.
Czyli rozumiem, że Ty raczej pracujesz z artystami w studiu, a nie wysyłasz im bity?
Większość to były spotkania z ludźmi w studio, ale nie ukrywam, że już nie raz wysłałem komuś bit mailem. Jak sobie tak jeszcze myślę, to na pewno takie artystyczne spotkanie miałem jeszcze z Avim. Wyglądało to tak, że zrobiłem chwile wcześniej mega nostalgiczny beat, bo po prostu miałem taką potrzebę. Kacper HTA się do niego dograł, a potem wysłaliśmy go jeszcze do Aviego. Ja wtedy się jeszcze nie znałem z nim osobiście, ale jak odesłał zwrotkę to zrozumiałem, że jest on na tyle wrażliwym gościem, że wyłapał moją nostalgię w tym bicie. Poruszaliśmy się przy tworzeniu w tej samej przestrzeni i ja swoją część oddałem muzyką, a on tekstem. Dla mnie to jest wyjątkowy artysta. Później się poznaliśmy, a w ciągu naszych trzech spotkań rozmawialiśmy tylko o muzyce i wymieniliśmy między sobą może tylko kilkadziesiąt słów. Mam jednak takie wrażenie, że się rozumiemy artystycznie, a on dodatkowo za każdym razem idealnie uderza w sedno problemu, który proponuje mu bit. Bardzo go szanuję jeśli chodzi o polską scenę i jest to naprawdę poważny gracz. Avi ma specyficzną relację ze słowem pisanym, podobnie jak Opał czy Janek.
A znajdujesz jakąś odskocznię od muzyki?
Tak. Lubię np. gotować. Jakbym nie robił muzyki to bym chyba poszedł w gotowanie i otworzyłbym takie małe bistro na południu Francji. Krótka karta, cztery dania, dwa wina, menu sezonowe, pięć stolików i jeden kelner. Nic więcej nie byłoby mi potrzeba. Trzeba mieć jakąś odskocznię od wszystkiego, bo inaczej można oszaleć. Poznałem np. kilku geniuszy muzycznych jak chociażby Fabian Almazan, czyli kubański pianista mieszkający w Stanach Zjednoczonych. Gość jest wybitny, ale musi mieć koło siebie osobę, która go wprowadzi na scenę i powie mu, że to jest fortepian i teraz powinien na nim zagrać. I on nie jest upośledzony, chory psychicznie i nie jest to żadna gra aktorska. On po prostu tak mocno utonął w muzyce, co nie jest wcale aż tak dziwne, patrząc na to, że tacy ludzie po 12 godzin siedzą dzień w dzień i ćwiczą grę na instrumencie. W takim wypadku takie granie staje się jedyną rzeczą jaką robisz, a to też niedobrze. Ja np. znalazłem odskocznię w gotowaniu i mega się z tego cieszę. Kiedyś był także sport, gdy zrzucałem wagę z 126kg na 90kg przy moich 180 cm wzrostu. Trenowałem trochę ju-jitsu, boks, a także sporo biegałem. Nie jarało mnie to jakoś bardzo, ale bardzo chciałem schudnąć, a wiedziałem, że są takie sporty, które wymagają sprawności całego ciała. Nie chciało mi się iść na siłownię i machać hantlami, choć finalnie i tak zacząłem to robić. Dzięki temu wszystkiemu udało mi się schudnąć i teraz czuję się o wiele lepiej. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że byłem po prostu kulą tłuszczu, która miała problem nawet z zawiązaniem butów. Wtedy wydawało mi się to ok i ciągle szukałem wymówek. Takie usprawiedliwianie nadwagi pomaga wpaść w autodestrukcyjną pętlę, która na pierwszy rzut oka ma Ci pomóc, ale finalnie robisz sobie tylko pod górkę. A niestety nie ma innej drogi, niż po prostu wstać i zacząć się ruszać.
Dużo czasu zajęło Ci zrzucanie wagi?
Pierwsza faza odchudzania poszła bardzo szybko, co nie do końca było dla mnie dobre, bo obwiednia mięśni nie zdążyła się skurczyć i uszkodziłem sobie kręgosłup. Stało się tak, bo w pierwsze 2 miesiące zrzuciłem 20 kg. To były u mnie naprawdę radykalne zmiany, bo ja będąc grubaskiem jadłem 5000 kcal dziennie i nie wykonywałem żadnych ćwiczeń, a z dnia na dzień ustawiłem w kalkulatorze kalorii 1500 kcal, wziąłem trenera personalnego i zacząłem biegać.
A pamiętasz dzień, w którym powiedziałeś sobie, że bierzesz się za siebie?
Tak i to jest naprawdę śmieszna historia. Pewnego razu poszedłem sobie kupić spodnie. Podchodzę i mówię do ekspedientki, że poproszę jeansy. Przyniosła mi największy rozmiar – za małe. Spróbowaliśmy jeszcze z największymi rozmiarami innych kolorów – za małe. Ekspedientka w końcu pyta, że może sztruksy bym spróbował. Nie chciałem na początku, ale zgodziłem się. Przymierzam – za małe. Sprawdzam bojówki – za małe. W końcu po 40 minutach przymiarek ekspedientka tak na mnie spojrzała i mówi „Pan sobie dresy kupi”. Wkurzyłem się, założyłem spodnie, w których przyszedłem i powiedziałem sobie, że od jutra biorę się za siebie. I wtedy to poszło. Tak naprawdę każda motywacja, która nie jest destrukcyjna, jest dobra.
Czyli podsumowując, to dobrze, że masz jakieś odskocznie od muzy.
Tak, bo to jest dla mnie zdrowe. Rozumiem natomiast tę drugą stronę, bo też przez długi czas po niej byłem. Utonąłem w muzyce naprawdę na długo, a w sumie robię ją już 17 lat. Przy muzyce gotowanie jest po prostu ok.
Nasuwa mi się jeszcze pytanie, które może zainteresować wiele osób. Jaka jest historia powstania utworu „Piękny Świat”?
Przy okazji powstawania mixtape’u Dopehouse spotkaliśmy się z Gibbsem w studiu. Ja wziąłem ze sobą mój stary komputer, na którym miałem z 500 nigdy nieużytych bitów. Zaczęliśmy odpalać te, które podobały nam się z nazwy. “Piękny świat” powstał z sampla, który stworzyłem sobie kiedyś, żeby móc go zsamplować do innego numeru. Odpaliłem właśnie ten numer Gibbsowi i on powiedział, że perkusja mu nie siedzi, ale melodia jest mega spoko. Zacząłem więc odwracać ten proces i zmieniłem perkusje, a wtedy Gibbs dograł gitarę i wokal. Później jeszcze zaprosiliśmy Kiełasa do współpracy. Myślę, że sukces tego numeru tkwi w jego prostocie. W nim się nie dzieje nic złego, nic nie rozprasza i jest dużo przestrzeni dla wokalu. Dodatkowo drive tego tempa wprowadza słuchacza w jakiegoś rodzaju mantrę i możesz w różny sposób przeżywać ten numer. Mimo, że bit jest delikatnie agresywny to wokal idealnie go wygładza. Ogólnie nie spodziewałem się, że ten numer stanie się takim hitem.
Taki hit, że aż grali go w radiu. Na numer hip-hopowy to już coś.
Tak, coś w tym jest. Gibbs ma też bardzo delikatną barwę głosu, która momentami nawet zahacza o pop. Po tym co robi Kiełas też jestem w stanie stwierdzić, że to jest gość, który słucha nie tylko hip-hopu.
To tak jeszcze na zakończenie. Jakie jest aktualnie Twoje największe marzenie?
Myślę, że takim największym jest to, żeby kiedyś naprawdę otworzyć swoje bistro. Natomiast zanim je otworzę to chciałbym zrobić swoją solową EPkę, która będzie miała ze 6 utworów. Nie wiem jeszcze czy instrumentalnych, czy z raperami, ale to drugorzędna kwestia. Na pewno nie zakładam sobie przy niej żadnych ram czasowych. Tak jak powiedziałem wcześniej, aktualnie skupiam się na pracy z samym sobą. Tworzę sobie jakieś rzeczy, buduję bazy dźwięków, różnych technik produkcyjnych itp. i jak poczuję, że jestem gotowy to wtedy dopiero wypuszczę ten materiał. Przy tym projekcie nie mam jakiegoś turbo ciśnienia. Chcę go zrobić z czystą przyjemnością i bez żadnego przymusu.
IG: @ostatnidruid