Na pierwszy rzut oka niepozorny mężczyzna. Niski, ubrany na czarno, blady, trochę przy kości, odpalający jednego papierosa od drugiego. Bill Hicks, bo o nim tu mowa, to postać, która była i jest inspiracją wielu artystów, w szczególności muzyków. Wszystko dzięki swojemu niepowtarzalnemu stylowi charakteryzującemu się bezkompromisowością i szczerością do bólu.
Bill Hicks urodził się w miejscowości Valdosta (Georgia, USA) w domu, w którym religia od zawsze była na pierwszym miejscu. On jednak od samego początku przejawiał buntowniczą postawę i stał się czarną owcą. W szkole pisał, wraz ze znajomymi, krótkie skecze, które później były odgrywane przed rówieśnikami. Zainspirowany występami Woody’ego Allena, młody Hicks zaczął wymykać się wieczorami z domu, by móc występować w pobliskim klubie, gdzie odbywały się imprezy open mic. Jego pierwsza próba na scenie spotkała się z ciepłym przyjęciem. Chłopak znalazł się wreszcie w towarzystwie, które go rozumiało.
Bill Hicks nie bał się słów. Jego monologi wypełnione były po brzegi ostrymi wypowiedziami o seksie, ówczesnych politykach, problemach społecznych czy narkotykach. Jego podejście do ostatniego z wymienionych aspektów było dosyć kontrowersyjne. W dowcipach podkreślał, że narkotyki są w stanie poszerzyć stan umysłu i pomóc odkryć niezbadane zakątki wszechświata. Sam zresztą otwarcie się przyznawał, że eksperymentował z marihuaną czy LSD.
Wczesna kariera komika było mocno zakrapiana alkoholem. Dochodziło nawet do sytuacji, kiedy był tak pijany, iż nie mógł stać prosto na scenie, a cały jego performance polegał na krzykach i obrażaniu zebranych przed sceną ludzi. Niektórym jednak się to tak podobało, że sami podpuszczali go, stawiając mu drinki i przynosząc je na scenę. Po pewnym czasie zreflektował się, że tak dłużej być nie może i postanowił już więcej nie pić.
Hicks uwielbiał dobrego rocka (jego idolem był m.in. Jimi Hendrix) i sam udzielał się w paru kapelach jako gitarzysta, wokalista i tekściarz. Jednak priorytetem dla niego był stand up, dzięki któremu mógł dotrzeć do ludzi. Nie mógł znieść, że większość muzyków skupia się wyłącznie na robieniu pieniędzy i nie szczędził o nich złych słów. Ostro wypowiadał się o piosenkarzu country Billym Rayu Cyrusie, którego szczerze nienawidził. Trzeba przyznać, że miał nosa, bo to właśnie jego córka – Miley – jest w dzisiejszych czasach na ustach sporej części ludzkości. Bronił natomiast muzyki, którą ludzie o zamkniętych umysłach nazywali satanistyczną (choćby Judas Priest czy The Rolling Stones).
Marzeniem komika była muzyka płynąca prosto z serca, a nie będąca wytworem jakiegoś wysoko postawionego producenta, który skinieniem magicznej różdżki zamieni coś, co nigdy nie powinno ujrzeć światła dziennego, w górę zielonych papierków. Hicks nie cierpiał konsumpcjonizmu i naszą piękną planetę, z bólem, nazywał “Trzecim Centrum Handlowym Od Słońca”.
Podczas swoich występów, Bill próbował nauczyć swoją publikę czegoś, co czasem nie spotykało się z zachwytem ludzi zebranych w klubach. Mimo że coraz bardziej zauważany w USA, nadal jeździł po całych Stanach, pojawiając się w zabitych dechami miasteczkach, w których był często nierozumiany. Raz po raz zbaczał na tematy stricte filozoficzne, aby po chwili uspokoić publikę (“There are more d**k jokes coming, relax.”). Niebywałą popularność zyskał w Wielkiej Brytanii, gdzie charakterystyczny dla niego czarny humor spotkał się z wielkim zainteresowaniem. Na Wyspach został sfilmowany jeden z jego najważniejszych show “Revelations”, który w 1992 pojawił się na VHS.
W 1993 został po raz dwunasty zaproszony do “Late Show with David Letterman”, ale jego występ nie został wyemitowany, ponieważ uznano go za zbyt kontrowersyjny dla przeciętnego amerykańskiego widza. Konkretnie chodziło o kawałek z Jezusem, który powraca na Ziemię i wszędzie widzi krzyże. Zaistniała sytuacja sprawiła że Hicks poczuł się zdradzony i już do końca stracił wiarę w amerykańskie media. Nie potrafił zrozumieć decyzji producentów programu, gdyż w tym co powiedział, nie widział nic zdrożnego.
Trzy miesiące przed wspomnianym występem, który miał nigdy się nie pojawić w telewizji, życie artysty dokonało obrotu o 180 stopni. Lekarze zdiagnozowali u niego raka trzustki z przerzutami na wątrobę, co oznaczało wyrok śmierci. Hicks, będąc poddawany chemioterapii, skupił się na produkcji albumów “Arizona Bay” i “Rant in E Minor“, ale nie zrezygnował z występowania. Odtąd każde swoje show rozpoczynał zdaniem “This is my final live performance I’ll ever do… ever.”. Publika, czasem nieświadoma sytuacji, traktowała to jako jeden z żartów.
Płyta “Rant in E Minor”, została wydana dopiero trzy lata po śmierci Hicksa, jest zbiorem jednych z najbardziej szczerych i mrocznych tekstów komika, które przeplatane są muzyką skomponowaną przez niego samego. Stanowi ona swego rodzaju, nowatorskie, jeśli chodzi o produkcję, podsumowanie całej kariery.
W lutym roku 1994 świat obiegła wiadomość o śmierci artysty. Ostatnie słowa, które wypowiedział to: “I left in love, in laughter, and in truth and wherever truth, love and laughter abide, I am there in spirit.”.
Ciekawostką, o której warto wspomnieć, jest, że kultowy zespół Tool złożył tragicznie zmarłemu komikowi hołd na płycie “Ænima”, gdzie wykorzystano fragmenty jego monologów, a utwór “Ænema” zainspirowany jest jedną z wypowiedzi Hicksa na temat Los Angeles, które opisuje jako centrum wszelkiego zepsucia, dla którego jedynym ratunkiem jest zapadnięcie się pod ziemię i zalanie oceaniczną wodą.
Dla zaciekawionych tematem, polecam film dokumentalny “American: The Bill Hicks Story“.